Stoi sobie na co dzień na desce do prasowania, nie zawadza, trochę się kurzy, czeka. Używam go raz na kilka dni, czasem częściej, ale ono wie, ile dla mnie znaczy. Jak jest ważne, jak istotne, jak bardzo niezbędne i niezastąpione w moim życiu… O, żelazko…
A pewnego dnia przestało grzać. Dramat, depresja, chaos i stos ubrań czekających na uprasowanie. Uuuaaa!!! Nie mogę bez niego żyć, nie w chwilach, kiedy MUSZĘ zlikwidować te zagięcia, kanty, marszczenia. Dobrze, nazwijcie to nerwicą natręctw, ale bez żelazka żyć nie mogę – dlatego kiedy pewnego zimnego jesiennego wieczora odmówiło mi posłuszeństwa, wpadłam w panikę. Nie pomogły próby reanimacji, zaklinanie ani włączanie i wyłączanie w nadziei na zobaczenie świecącej się lampki kontrolnej. Głaskanie. Proszenie. Potrząsanie. Mocne potrząsanie. Bardzo mocne potrząsanie. Wszystkieinnerzeczyktóresięrobizepsutemużelazkużebyzadziałało. Nic z tego nie pomogło i musiałam podjąć zdecydowane kroki. Sklep internetowy, teraz, natychmiast! I klops: milion pięćset sto dziewięćset modeli. I bądź tu mądra i wybierz najlepsze. Wiedziałam tylko, że powinno mieć ceramiczną stopę i porządny wyrzut pary, wygodna rączka też by się przydała i może zabezpieczenie przed kapaniem, opcja auto-clean i jeśli już szaleć, to jeszcze bym chciała wyłącznik czasowy. Okej, to zawęziło obszar poszukiwań do kilkunastu modeli w cenie, która mi odpowiadała. A teraz marka… Jakiej zaufać? Hmm, jakie żelazko moja mama miała od wieków i działało bez problemów? Tefal, zdecydowanie Tefal! Wybór stał się oczywisty, jeszcze tylko spojrzenie na stronę producenta (http://www.tefal.pl/All+Products/Linen+Care/Steam+irons/Steam+irons+-+family+page.htm), kilka kliknięć i żelazko 2 dni później przywiózł mi kurier. I działa 🙂