Mam kota. Nie że bzika, nie, futrzaka mam, dachowca, czyli wcale nie rasowego futerkowca. Ma na imię Czarek. Tak, jest czarny. Właściwie to on ma mnie. Dlaczego tak twierdzę? Bo ja – człowiek robię co on – kot sobie życzy. Drapię go tam, gdzie chce, układam nogi tak, by mógł łaskawie wskoczyć, umościć się, wymruczeć mi arię i zalegiwać godzinę i dłużej nie pozwalając mi zmienić pozycji. Do tego nocne deptanie po kołdrze, wwalanie się na poduszkę, łapkowanie świeżo wytartej podłogi i zawodzenie pod drzwiami kiedy kuweta jest brudna. Tak, uwielbiam go. Moje życie byłoby niepełne, gdybym go nie miała. Prawda jest taka, że naprawdę przywykłam do jego obecności. Sprawia, że nie czuję się taka samotna. Możemy oglądać razem telewizję, posypiać się przed telewizorem i smuć się smętnie po mieszkaniu w długie deszczowe dni. I podjadać… Bo kot nie zapyta dlaczego objadasz się po nocy, kot zrozumie i będzie jadł z nami 😉

Kiedy go dostałam robiłam wywiad w sklepach z karmami i wśród weterynarzy odnośnie najlepszych kocich karm(np. tej). Od malucha karmiłam go takimi, które były dopasowane do jego wieku, wagi i aktywności. Więc zaczęłam od opcji dla kociaków, przez tę dla mało aktywnych kastratów po taką dla lekko puszystych kastratów. Jednak jak sobie pomyślę, że mogłabym jeść ciągle to samo, bez żadnego urozmaicania, to robi mi się naprawdę go żal. Dlatego co pewien czas kupuję mu coś pysznego. Niech chłopak ma coś z życia. Ostatnio padło na pyszności z karty Gourmet. To trwało chwilę – było jedzenie, nie ma jedzenia. Muszę przyznać, że Czarek przeszedł sam siebie. Wiem już, że mamy podobne podejście – nie pozwalamy rzeczom pysznym leżeć zbyt długo 😉

źródło obrazka: www.getcatnipdaily.com

Dodaj komentarz