Leżę i umieram. Albo umieram leżąc. Jak kiedyś twierdziłam, że nienawidzę zimy i wolę wiosnę – bo jest tak fajnie ciepło i śniegu nie ma, mrozu. Tak teraz muszę przyznać – chcę zimy, uwielbiam zimę, wprost tęsknię za nią i za temperaturami rzędu minus 20. Dopadł mnie jakiś wirus – zabójca. Doprowadził do 38 stopni gorączki, zakatarzył, włączył ból głowy i upiorny kaszel. Ten, którego nienawidzę najbardziej – z zalegającą wydzieliną, mokry, taki, którego powinnam wykrztuszać ale jako że jest to dla mnie czynność obleśna, to wyksztusić nie mogę. Dramat.
Jedyne co mi pozostało to picie hektolitrów herbaty z cytryną, leżakowanie pod kocem, nadrabianie seriali i filmów oraz przeklikiwanie setek pinów na Pintereście. Hmm, w sumie opis nie brzmi tak tragicznie jak ja się faktycznie czuję. Zapewne wiele osób chciałoby się teraz znaleźć na moim miejscu. Pewnie byliby mądrzejsi i kupiliby sobie jakiś skuteczny syrop na kaszel. Ja to pewnie zrobię kiedy już będę mogła się ruszyć dalej niż do kuchni. Ale wracając do zimy. Muszę przyznać, że te upierdliwe trzaskające mrozy, które zmuszały mnie do ubierania się w warstwy ciuchów miał sens – wytruwały wirusy. A ta mamy względnie ciepło, szaro, błotniście i chorobowo. Ja dziękuję za taką zimę. Wolę już przecierpieć te 3-4 miesiące w dodatkowych rajstopach pod jeansami i koszulką na podkoszulce, pod swetrem. Ale na nogach i bez jeziora sączącego się z nosa. Nawet kotu udzielił się mój nastrój. Czarek chodzi i smęci po kątach. Zaczynam się obawiać, ze złapał kocią depresję. Oby do wiosny…
źródło obrazka: