Walentynki zbliżają się wielkimi krokami, ogromnymi nawet. Ze swoją słodyczą, cukierowatą i kiczowatą stylistyką i milionami propozycji dla zakochanych, chcących być zakochanymi, będących kiedyś nieszczęśliwie zakochanymi i tęskniących za tym stanem. Generalnie jest już słitaśnie na każdym kroku. Nawet w moim ulubionym spożywczaku pojawiły się ciastka w kształcie serduszek. Chyba największym wydarzeniem związanym z tym dniem jest premiera ekranizacji bestsellera dla mamusiek „50 twarzy Greya”. Od kilku miesięcy marketingowcy starają się jak najlepiej podgrzać atmosferę przed premierą i muszę przyznać, że całkiem nieźle im się to udaje. Trailery, zdjęcia z planu, wywiady z odtwórcami głównych ról czy w końcu informacje o konieczności powtórzenia scen łóżkowych – bo nie były wystarczająco „gorące”. No i w rezultacie mamy przedsprzedaż biletów jeszcze w styczniu i wydarzenia na Facebooku łączące tysiące fanek oczekujących na pierwsze seanse w kinach.
A ja nie mam ochoty się gnieździć w dusznej atmosferze podnieconych pań w średnim wieku. Wolę zostać w domu, zaopatrzona w jakieś pięknie pyszne pralinki, ulubione komedie romantyczne i ewentualnie książkę, no i może wino. Wystarczy. Na pocieszenie może po raz kolejny sięgnę do „Dziennika Bridget Jones” i spędzę swoje babskie walentynki totalnie na luzie. Na pewno bez słitaśnych gadżetów i przesadnych ceregieli. Podejrzewam, że wiele dziewczyn zrobi to samo. Nawet tych, które nie są samotne. Ciągnięcie faceta do zatłoczonej restauracji pełnej obściskujących się par nie jest fajnym pomysłem na spędzenie miło wieczoru. Jeśli już ma być restauracja, to lepiej zaczekać, aż przejdzie walentynkowa fala i będzie można w cieszy i spokoju porozmawiać jedząc ulubione potrawy.
źródło obrazka: