Nie będzie to kolejny tekst o byciu razem. Będzie bowiem o kurteczce, ale nie byle jakiej, bo o mojej pięknej nowej parce. Ten rodzaj okrycia ma swoją długą historię. Szukając idealnego modelu dla siebie i wpisując „parka” w wyszukiwarkę trafiłam na zdjęcia jakiejś mongolskiej rodziny z początku XX wieku. Ich wersje parek zrobione były ze skór ale posiadały 2 podstawowe cechy charakterystyczne – były długie i miały kaptury z futerkiem. To gwarantuje ciepełko podczas mrozów. Jednak nie wszyscy chcą z tej przyjemności korzystać. Zauważyłam, że gimnazjalistki koniecznie muszą nosić parki rozpięte, do tego bez czapki, bez względu na to jak duży jest akurat mróz. Bo tak trzeba. Ja nie zamierzam okazywać takiej głupoty. Jestem zbyt dużym zmarzluchem żeby ulegać tej bezsensownej modzie.
Moja parka ma podszewkę z miśkiem, odpowiednią długość i oczywiście kaptur z futerkiem. Zamierzam wreszcie przestać marznąć. Do tej pory eksperymentowałam z różnymi płaszczykami i kurtkami, które albo były za cienkie albo za krótkie albo za cienkie i za krótkie jednocześnie. Nie dane mi było poczuć komfortu podczas bardziej mroźnych dni. Na szczęście w tym roku zima jest dla nas wyjątkowo łaskawa i nie muszę zakładać aż tak wielu warstw ubrań jak w roku ubiegłym ale takiego ubierania się na cebulkę naprawdę nie cierpię więc z radością otworzę przesyłkę z moją wymarzoną ciepłą i piękną granatową kurtką, aby następnego dnia założyć lżejsze ubranie pod spód. Chyba się starzeję, bo chłód jest dla mnie coraz większym problemem. Swoją drogą podziwiam wszystkie starsze panie, które konsekwentnie ubierają się w swoje niezniszczalne futra – od jesieni do wiosny. Do tego nigdy nie zdejmują czapek, a konkretnie wielkich beretów, no nigdy. To jest dla mnie fenomen – kawiarnia, ciepełko, gorąca kawa i pani w wielkiej czapie. Może dane mi będzie zrozumieć za kilkadziesiąt lat. Oby nie!