Zimno i pada… Czyli zima w polskim wydaniu. Po prostu masakra. Gdyby jeszcze chociaż spadł śnieg i przykrył szaro-bure widoki, może człowiek czułby się jakoś lepiej. A tak musimy jakoś trwać w tych szarościach od kilku miesięcy. Nic dziwnego, że ludzie wyglądają jak zombie. Mnie na przykład ciągle chce się spać. Snuję się bez życia. Nawet mój kot Czarek jest jakiś osowiały.
W przypływie resztek energii postanowiłam zakupić zestaw witamin. Podobno dobrze się wchłaniają i mają jakieś cuda-wianki w składzie. Nawet sproszkowane warzywa. Trochę mi lepiej, przyznaję. Choć łykanie tabletek to nie jest dla mnie najbardziej przyjemna czynność pod słońcem. Z rozrzewnieniem wspominam witaminy z dzieciństwa. Wprawdzie nawet nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, że to są witaminy. Dla mnie i dla wielu moich rówieśników to był po prostu pyszny proszek, który wyjadało się wprost z saszetki. Mowa oczywiście o nieśmiertelnym Vibovicie. To były chyba najlepsze witaminy na świecie – takie, które chciało się pochłaniać w niezliczonej ilości saszetek. Zastanawiałam się nawet czy nie zakupić ich sobie ponownie w ramach sentymentu. Ech, co to byłoby za uczucie – znowu zanurzyć palec we wspomnieniach z dzieciństwa 😉 To ciekawe, że kiedyś wszyscy je zajadali. Nie było tak ogromniej różnorodności. Lizaków, żelek i innych form multiwitaminowych dla maluchów. Ciekawe też, że mama nigdy nie goniła nas za to, że nie rozpuszczaliśmy tego proszku w wodzie. Nawet nie przyszło mi to nigdy do głowy. To byłaby prawdziwa zbrodnia!
źródło obrazka: www.imkid.com