Wygląda na to, że Walentynki spędzę z kotem, na kanapie, z chrupakami, winem i stosem filmów do obejrzenia. No taki mój los, rycerz na białym koniu coś olewa sobie sprawę. Więc w ramach nieco depresyjnego pocieszenia postanowiłam poszukać sobie prezentów walentynkowych, które chciałabym, aby ktoś mi podarował. Ktoś – oczywiście mój drogi Luby.
Kiedyś spisywałam swoje marzenia na kartce i wieszałam je w widocznym miejscu – żeby po kolei je spełniać. Albo przynajmniej o nich marzyć. Teraz takie katalogi marzeń istnieją wirtualnie. Dziesiątki odjechanych pomysłów na prezenty z okazji każdej okazji. Raj w sieci. No i się złapałam na smęceniu przed ekranem i wybieraniu kolejno walentynkowych propozycji (http://www.katalogmarzen.pl/pl/k/prezent-na-walentynki). Voucher do Spa i masaż gorącymi kamieniami, kurs tańca na rurze czy masaż czekoladowy albo taki aerotunel, w którym można sobie swobodnie polatać. Kurczę, to naprawdę brzmi ciekawie. Rozwaliła mnie nauka garncarstwa dla dwojga – ktoś realizuje marzenie o lepieniu garnków z Patrickiem Swayze albo Demi Moore (jak w filmie „Uwierz w ducha”). Ja jeszcze chętnie skorzystałabym z kursu burleski, czyli tańca musicalowego czy warsztatów tworzenia czekoladek. Albo kursu gotowania czy tworzenia biżuterii. Tak się nakręciłam na te wszystkie atrakcje, że chyba sobie jakąś zafunduję. Będę sama dla siebie Walentynką. Albo udam, że to od Czarka – mojego futrzaka. W sumie czemu mam smęcić w domu jeśli jest tyle opcji na fajne spędzenie czasu, wieczorów, życia. Podejrzewam, że nie jestem jedyną, która rozważa kupienie takiego prezentu samej sobie. Oj tam, raz się żyje 😉
źródło obrazka: